Kto ich nie lubi, co? Ale nie o TYCH momentach będzie. Choć z nimi zawsze przyjemnie. Chodzi o te, po których kiedy już miną, z pełną tego świadomością możesz sobie przybić piątkę, pogratulować, bo oto sama sobie udowodniłaś, że jesteś matką z krwi i kości. Taką prawdziwą, do cna mamochą!!
DYSTANS DO SIEBIE, ŻART Z SAMEJ SIEBIE, PRZYMRUŻENIE OKA, POCZUCIE HUMORU – TO NAJLEPSZE, BEZPŁATNE WARSZTATY „JAK POPRAWIĆ SOBIE NASTRÓJ BĘDĄC MAMĄ?”.
Ale żeby móc przeżyć i doświadczyć takich momentów, trzeba bardzo mocno przestać traktować wszystko i każdego wokół jako tych, którzy potencjalnie chcą nam zrobić kuku. Niezależnie od wszystkiego, trzeba nauczyć się przyjmować rzeczy takimi, jakie są, a nie takimi jakimi nam się wydają.
Trzeba też nauczyć się po prostu z siebie śmiać. I robić to również przy innych. Jest nawet takie ćwiczenie, w którym trzeba w sobie znaleźć trzy słabości i powiedzieć o nich na głos, przy ludziach. Ma to przełamać nasz strach przed tym, w czym nie jesteśmy mocni, a czego tak bardzo się wstydzimy.
To samo dotyczy również naszych dzieci. Dopóki są małe, to na nas spoczywa obowiązek uniesienia za nich tego przymrużenia oka na nie same. Niezbędna dla mnie, jako matki, jest umiejętność śmiania się z mojego dziecka. Kapitalna jest również zdolność do dystansowania mojego dziecka wobec tego, co ogólnie mówione jest o dzieciach. Dzięki temu moja Marta, podobnie jak jej tata i ja, jako dorosła kobieta będzie potrafiła więcej się z siebie śmiać niż latać do psychoanalityka, bo wszyscy wokół na pewno mówią o niej źle i przeciw niej spiskują.
I wobec tego, te matczyne momenty, są najpiękniejszym przykładem i dowodem na to, że mój dystans do siebie ma się u mnie całkiem nieźle. Choć wiem, że stale muszę nad nim pracować.
Miałam bardzo dużo takich momentów. I pewnie jeszcze wiele przede mną. Mogłabym je nawet skatalogować i trzymać na półce odpowiednio pod każdą literką alfabetu. No to jak to wygląda u mnie w praktyce? Jakie to były i są te momenty, kiedy wiem, że na pewno jestem matką z pełnym dystansem do siebie:
1. z ciężkimi jak cholera siatami ze sklepu, plecakiem wypełnionym po brzegi ziemniorami i jabłkami, opadającymi ramiończkami od stanika czuję się doskonale, ponieważ wyszłam na zakupy sama, bez dziecka;
2. przestaję odczuwać jakikolwiek dyskomfort jedząc zimny obiad czy pijąc zimną kawę, czy herbatę. To jest ten etap, który następuje zaraz po tym, kiedy zapominam czy piłam już dzisiaj kawę czy nie;
3. zaczynam czuć dziwny ścisk w dołku ze zdenerwowania, kiedy siedząc na kiblu po dziesięciu sekundach nie słyszę walenia do drzwi. Wybiegam w majtach na kostkach w panice, że moje dziecko umarło;
4. mając dwadzieścia złotych w portfelu potrafię zrobić zakupy na obiad, chemiczne, żarcie dla psa, zeszyty dla dziecka i jeszcze przyniosę resztę do domu;
5. przestaje mieć dla mnie znaczenie, czy jest akurat dzień czy noc, ponieważ każda pora, w której uda mi się zasnąć, jest porą właściwą;
6. słuchając na placach zabaw opowieści innych mam, jak to poprasowały, pogotowały, posprzątały, poukładały, wykonały ćwiczenia rozciągająco-naciągające, ułożyły swe uzdrowione odżywką włosy w falujące loki i czują się spełnione i szczęśliwe, myślę sobie „a ja mam w torbie butelkę wina. resztę mam w dupie”;
7. w sobotni poranek chowam papier toaletowy i pastę do zębów, po czym z wielkim żalem mówię „oj, no patrz, znowu się skończył papier. o patrz i pasta też. to ja polecę. zaraz wracam”. I wracam za godzinę, może dwie;
8. piję alkohol nie tyle dla przyjemności ile dla bezpieczeństwa mojego dziecka: gdybym tego nie robiła, pewnikiem oszalałbym, górę wzięłyby pierwotne instynkty i zaczęłabym zjadać własne potomstwo. Moja nieodżałowana koleżanka w pewnej rozmowie, na moje pytanie „Jezu, jak ty to robisz? cały czas nic tylko z małą, przy małej i dla małej!!”, odpowiedziała „I dlatego raz na tydzień muszę się nawalić”. Ania, za to szacun wieczny;
9. proponuję koleżankom posprzątanie mieszkania, choć tego nie cierpię, sprzątania, w zamian za opiekę nad moim przychówkiem, tłumacząc, że właśnie „potrzebuję odrobinę luksusu”;
10. wyrażenia takie jak „ni chuja, kurwa ja pierdolę, w dupę z tym, walę to, prędzej się zesram” i tym podobne stają się moimi kołami ratunkowymi, niezbędnikami w łapaniiu harmonii ciała i ducha. Wentylami przez które uchodzi powietrze wessane z każdym kolejnym stresem;
11. zbyt krzaczaste brwi, zarośnięte łydki i pachy, lekki wąsik pod nosem uznaję za trend sezonu i czekam czy w następnym minie. Wtedy podejmę decyzję, co z nimi zrobić;
12. modę na dzianinowe, lekkie czapki mam za hit stulecia. Nadają się bowiem również do noszenia wiosną i latem. I kiedy trzeba tłumaczę sobie, że dla dobra rodzinnego budżetu, oszczędzam na szamponie i wodzie;
13. patrząc na moje dziecko ubrane według jej zachcianek mam niebywałą satysfakcję z tego, że potrafi łączyć wszystkie style w modzie, budować pomosty pomiędzy długością 3/4 i 1/2, traktować niespieralne plamy jako elementy eko w życiu codziennym;
14. wyjadając zapasy czekolady, ciastek i wypijając colę z lodówki tłumaczę sobie, że to dla dobra dziecka, bo w ten sposób chronię ją przed zabójczym cukrem;
15. nie reaguję, albo myślę „och, jak ja cię rozumiem” kiedy widzę dziecko ryczące w niebogłosy, szarpiące się, płączące, tupiące „kup mi to, kup mi to!!!!” i jego mamę, która z nogą na nodze przegląda kolorowy magazynu typu „halonażywo”, śliniąc palec za każdym przewróceniem strony. Czasami mam nawet ochotę podejść i zaproponować kawkę albo herbatkę lub chociaż numer telefonu.
…
I jakże siebie kocham w tych momentach. A teraz, kiedy to piszę, kiedy sobie przypominam te wszystkie chwile i moje momenty, myślę sobie, że jedną z najpiękniejszych rzeczy, jaką nauczyli mnie moi rodzice, to umiejętność śmiania się z samej siebie. Dystans do siebie. Branie życia serio, ale czasem nie do końca poważnie.
Dlaczego? Bo to moja broń. Broń w walce z codziennością, nie zawsze cudownie kolorową i łatwą. Bo to moja broń wobec wszystkich, którzy zechcą zwrócić mi uwagę, co do mojego pomysłu na wychowanie mojej Marty, a tak naprawdę gówno ich to obchodzi i gówno wiedzą o Marty potrzebach. Bo to moja broń w przetrwaniu największych rozczarowań życiem, macierzyństwem, miłością i przyjaźnią. Dystans do siebie.
Bo w końcu w taki sposób, mając dystans do siebie, nie uważam, że wszystko, co usłyszę czy przeczytam o byciu matką, żoną, przyjaciółką czy kobietą, jest wymierzone we mnie i dotyczy mnie. Potrafię oddzielić sytuację, w której się znalazłam ode mnie samej. Umiem w komentarzu „matki powinny dbać o zdrowie dzieci” NIE usłyszeć „Ty nie dbasz o zdrowie Marty”.
Dystans do siebie ma jeszcze jedną, ogromną wartość: świadczy bowiem o tym, że jestem na tyle pewna siebie, że potrafię się z siebie śmiać. Że w sytuacji, kiedy ktoś ze mnie zażartuje, a nawet coś mi wytknie, czy będzie chciał zrobić mi przykrość – no nie mogę wykluczyć takiej sytuacji – to wtedy ja mu przytaknę, obrócę to w dowcip, ba nawet świadomie obniżę własną wartość. Wbrew pozorom jednak wcalę jej nie obniżę, a właśnie podniosę, bo pokażę pewność siebie i właśnie dystans do siebie.
Bo w końcu, jak mówił klasyk ustami Jacka Lemmona,„nobody’s perfect” i dlatego wszyscy jesteśmy tak cudownie normalni.
No a jakie były lub są Twoje momenty??